Zamknij

Obóz pracy przymusowej w Chocianowie

17:44, 21.05.2017 K.N Aktualizacja: 21:32, 26.06.2018

W kwietniu 1940 roku, kilka dni przed świętem paschy, zostałem wywieziony siłą z Sosnowca. Nie miałem żadnej możliwości, by powiadomić moich rodziców, aby wiedzieli co się ze mną stało. Nikt z mojej rodziny nie znał mojego miejsca pobytu. Tego wieczora, gdy nie wróciłem do domu, moi rodzice zachodzili w głowę co się ze mną stało. Nie mieli pojęcia o tym co miało miejsce, mogli się tylko domyślać. SS-mani z reguły nie udzielali żadnych informacji dotyczących Żydów. Myślałem, że wszyscy zginiemy. 

Po zebraniu paruset żydowskich ofiar takich jak ja, przetransportowano nas wszystkich do nowego obozu pracy przymusowej położonego gdzieś w Niemczech. Po naszym przyjeździe byliśmy eskortowani i strzeżeni przez strażników. To nowe miejsce nazywało się Zwangsarbeitslager (Z.A.L.) Raupenau - Kotzenau. Dziś to małe miasteczko nazywa się Chocianów i leży w południowo-zachodniej Polsce. 

Obóz położony był pośrodku niczego. Otoczony przez puste pola, gospodarstwa rolne i stare drzewostany tak daleko, jak wzrok sięga. Znajdował się w Niemczech, w okolicach Wrocławia. Założyłbym się, że najbliższa wioska znajdowała się przynajmniej 5 kilometrów od obozu. Obóz otaczało wysokie, dwumetrowe ogrodzenie z drutu. Brak było wież strażniczych z karabinami maszynowymi. Tak oto znalazłem się uwięziony w pierwszym obozie pracy w mojej karierze. Czterech niemieckich strażników, nadzorowanych przez Kapitana Kanta, strzegło obozu. Wszyscy oni byli mężczyznami w podeszłym wieku, wymagającymi, ale jednak miłymi. 

[DAWNY]1530041534201[/DAWNY]

Wszystko to stało się tak nagle. Po raz pierwszy znalazłem się z dala od domu i żeby przyzwyczaić się do tej nagłej zmiany potrzebowałem trochę czasu. Nie miałem na sobie nic poza roboczymi ubraniami. Moje normalne dotąd życie zmieniło się tak bardzo, że nie miałem pojęcia co jeszcze może na mnie czekać. 

Podczas naszej 4 kilometrowej, pieszej drogi do pracy zawsze towarzyszył nam jeden lub dwóch strażników, jednak rzadko byli z nami w obozie po zakończeniu pracy, czy podczas odpoczynku w pracy. Wtedy był z nami pan Retig, nasz Judenaltester (Żydowski opiekun). Pan Retig urodził się w Niemczech. Typowy Niemiec, zasymilowany Żyd, bardziej niemiecki niż cokolwiek innego. Czuł się lepszy od nas, polskich Żydów i nazywał nas Ostjuden (Żydzi urodzeni na wschód od Niemiec). Twierdził, że jesteśmy słabo wyedukowani, a przez to mniej inteligentni i nie możemy dorównać jego niemieckim standardom. 

Mimo jego poczucia wyższości, pan Retig zachowywał się względem nas uczciwie i z szacunkiem, zdając sobie sprawę, że nie gardzimy jego należytym niemieckim wychowaniem. Pan Retig, ponad dwumetrowy mężczyzna, z ciemną karnacją, był więziony z nami wszystkimi. Był stanowczy, ale i na swój sposób "uprzejmy". Nigdy nie mówił "ty" do żadnego z nas. Był żonaty z niemiecką katoliczką, mieszkającą we Wrocławiu. Miał dwoje dzieci, które należały do niemieckiego Hitler-Jugend, ale pan Retig, przez to, że był Żydem, musiał być więziony w obozie pracy tak samo jak my. 

Pan Retig mówił tylko po niemiecku i cieszył się przywilejami nieosiągalnymi dla polskich Żydów. Pani Retig przyjeżdżała czasem do obozu, by odwiedzić swojego męża. Ponieważ Retig był Niemcem, nasi strażnicy pozwalali im rozmawiać ze sobą przez ogrodzenie. Z kolei nas, polskich Żydów nikt nie ośmieliłby się odwiedzić, nawet jeśli wiedzieliby gdzie się znajdujemy. 

Pokój pana Retiga był oddzielony ścianą od baraku, w którym mieszkałem. Śpiąc na łóżku najbliżej drzwi do jego pokoju widziałem jak wchodził i wychodził. Pan Retig był tak wysoki, że górował nade mną na mojej górnej pryczy. Choć nigdy nie mówił do nikogo "ty", to często nas karcił. Aby uprzejmie powiedzieć "ty" używał formy "Sie Arschloch!" (dupku), kiedy tylko nadarzyła się okazja. 

Miejsce naszej pracy położone było około 4 kilometrów od obozu. Aby dotrzeć tam szybkim marszem potrzebowaliśmy na to dobrą godzinę. Zawsze chodził z nami strażnik, czasem dwóch, aby nas "chronić". Korony starych sosen, otaczających nasze miejsce pracy, dawały nam cień i przyjemny zapach. Słońce na błękitnym niebie ponad nami było nieprzysłonięte chmurami i urozmaicało to przyjemne otoczenie swym ciepłem. Schnące siano na otwartych pastwiskach wytwarzało świeże, nieskażone powietrze o zapachu schnącej trawy. 

W tym sielankowym miejscu pomagaliśmy budować murowane składy amunicji wewnątrz niezmierzonych lasów sosnowych. Dostarczałem niemieckim murarzom zaprawę, taczki pełne cegieł i wszelkie inne materiały potrzebne murarzom do ich pracy. Ciężko pracowałem rozpakowując z ciężarówek cegły, 50-kilogramowe torby cementu oraz stukilogramowe torby z granulatem żelaza oraz inne materiały budowlane. 

Praca w tak przyjemnym otoczeniu, wśród świeżego zapachu sosen oraz bycie strzeżonym przez ludzi i prawie niewidocznych strażników, mogłaby być miła w normalnych okolicznościach oraz z wystarczającą ilością jedzenia. Praca była psychicznie ogłupiająca, może i przez to, że ja byłem słabo karmiony oraz nieodpowiednio ubrany. Byłem pracowitym 16 -latkiem, jednak podczas przerwy obiadowej zbierałem jagody do butelki oraz rozglądałem się za jadalnymi grzybami, które smażyłem w starej puszce, aby zaspokoić mój głód oraz uzupełnić moją ubogą dietę. 


Przez połączenie trudnej pracy, czystego powietrza oraz nieskażonego otoczenia, wzrosła moja potrzeba odżywczego jedzenia, którego nie mogłem zdobyć. W pierwszych miesiącach nie miałem w ogóle butów. Chodziłem do i z pracy na boso. Często podczas rozładowywania ciężarówek z materiałów żrących na moich stopach pojawiały się okropne rany. Kiedy w końcu zdobyłem buty, nie były one zbyt dobre, jednak sprawiły one, że moje ponure życie stało się nieco lepsze. 

Pewnego dnia w drodze do pracy jeden z naszych strażników, Wachtmeister Ecke zasugerował, że moglibyśmy śpiewać piosenki podczas drogi do i z pracy. Stwierdził, że to mogłoby wyglądać i brzmieć dla mieszkańców pobliskich wiosek lepiej, niż chodzenie tak daleko w ciszy. Wtedy ludzie mieszkający w pobliżu obozu mogliby myśleć, że jesteśmy gromadką dobrze odżywionych, szczęśliwych ludzi spędzających miło czas. 

Od kiedy pan Ecke stał się dla nas miły, zadecydowaliśmy, że będziemy dla niego śpiewać piosenki. Wkrótce jedna z nich stała się jego ulubioną. Jej słowa brzmiały następująco: " Burschen aus Laurahütte. Wir essen Bonbons aus einer Tüte. Wir schlagen Mäuse tot und legen die aufs Brot. Das schmeckt doch grade wie Marmelade Bonbons.". (Jesteśmy chłopcy z Laurahütte. Jemy cukierki z torebki. Zabiliśmy mysz i położyliśmy ją na naszym chlebie. Smakuje jak dżem.). Podobała mu się również jedna z polskich piosenek, które mu śpiewaliśmy : "O północy się zjawili jakieś dwa cywile, mordy podrapane włosy jak badyle. Nic nikomu nie mówili, tylko w mordy bili. I tak zakończyli ten ślub, ten ślub". 

Każdego dnia, podczas drogi do pracy śpiewaliśmy piosenki, aż w końcu składy amunicji były gotowe. Skończone bunkry były budowlami z drobnej cegły z dachami krytymi mieszanką betonu i granulatem żelaza. 

Większość bunkrów była ukryta wśród starych sosnowych drzewostanów i ciężko było je dostrzec z drogi. Betonowe i żelazne dachy pokryliśmy warstwami ziemi, a na niej zasialiśmy trawę, aby zakamuflować całość. Kiedy wyrosła trawa, pokryła cały dach sprawiając, że był niewidoczny dla bombowców wroga latających nad nimi. Położyliśmy również fugę i przemyliśmy cegły kwasem solnym, aby stały się czerwieńsze, a przez to lepiej wyglądały. 

Przez ponad rok ciężko pracowałem w Raupenau-Kotzenau, lecz nie wiedziałem co mnie po tym czeka. Podczas pobytu w Raupenau-Kotzenau nikt nie został ranny ani zabity. Cywilni robotnicy, którzy pracowali razem z nami, byli miłymi i taktownymi ludźmi. Strażnicy obserwujący naszą pracę nie byli natarczywi i traktowali nas całkiem godziwie. Nagrodę za nasze dokonania i ciężką pracę, bądź co bądź otrzymywało SS, podczas kiedy my, niewolniczy robotnicy, pracowaliśmy dla marnego wyżywienia oraz dachu nad głową. Cywilni robotnicy otrzymali zapłatę od nazistów na podstawie umowy z SS. 

Kiedy wszystkie bunkry były już gotowe, zostaliśmy przetransportowani do innego obozu pracy. Pan Retig, nasz "uprzejmy" Judenaltester został wysłany do innego miejsca. Nie pojechał z nami do naszego następnego obozu. Nigdy nie dowiedziałem się, co się z nim stało.

źródło: cosanow.pl / Zbigniew Machoń / Karl Littner, 2011 Tłumaczenie Maciej Husar / fotopolska.eu

(K.N)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%